Od tygodnia jest tak zwane urwanie głowy. W ten weekend w ogóle nie mam czasu nawet zajrzeć do szkolnych książek, co tu dopiero mówić o pisaniu nowych części. Martwi mnie to, bo moje ambicje plączą się już gdzieś koło podłogi, skutecznie tłumione przez rozmaite rozrywki, które są więcej obowiązkowe niż dobrowolne. Marzy mi się jakaś pustelnia nad morzem od zaraz... /westchnienie/. Dobrze, że jeszcze mam w tym roku spokój z maturami, bo było by ze mną naprawdę ciężko. Jak to wczoraj podsumowała moja koleżanka, wiosna potrafi wymęczyć człowieka bardziej niż cała reszta roku razem wzięta. Przestaję lubić wiosnę.
W dalszym ciągu uważam, że jestem raczej obrzydliwie przewidywalna, ale cóż. A, zaraz, Langley. Langley nikogo nie lubi, bo to jest... Langley. Gwoli wyjaśnienia moce Liz zdechły już jakiś czas temu. I z całą pewnością nie zamierzam na razie pozbywać się Langleya, bo czasami jego postawa bardzo dokładnie odmalowywuje moje nastroje. Przynajmniej w ten sposób mogę powściekać się na wszystkich bohaterów po kolei. No i chyba uprzedzałam, że zamierzam zostać scenarzystką brazylijskiej telenoweli. Hm, może i nie uprzedzałam, ale chyba bąkałam, że to będzie długie. I jest. Tak jakby. A od Pamiętników Księżniczek to ja się odżegnuję bardzo starannie, nie czytałam/oglądałam. Nie mój typ, a już zwłaszcza nie teraz.
Koniec mojego biadolenia, tym bardziej, że znowu muszę przeistoczyć się w woła roboczego

Dwie części pod rząd, hurtem z kilku powodów. Ale sobie zaszaleję... /ponury uśmieszek/ Części 26 i 27. Miłego czytania. A chciałam zajrzeć do GAW i UB...
Maria:
Ok., czas na małe podsumowanie. Otóż – mamy 2021 rok. Dziewiętnaście lat temu z Roswell wyjechał ostatni kosmita. Ja udałam się do Kalifornii gdzie zrobiłam oszałamiającą karierę jako kelnerka w podrzędnym barze w Santa Barbara i wróciłam do Roswell jako matka i wdowa, bez grosza przy duszy. I niemal tuż po moim przyjeździe w Roswell znów pojawili się kosmici, w liczbie takiej samej. To znaczy jeśli od trzech odejmie się jeden i później doda się jeden, to też wychodzi trzy, no nie? Czy muszę przedstawiać osoby tej dramato-komedii? No dobrze, w jednym zdaniu. Mnie już znacie, dalej Liz – moja dawna przyjaciółka stała się blondynką i kopci jak piec. Isabel zadaje szyku nowojorskimi ciuchami a jej córka robi za obrażoną królewnę. Michael pasał bydło w Teksasie, zajęcie w sam raz odpowiednie dla tak ograniczonego umysłowo kosmity. Kyle jest rozdarty dylematem wyboru między Wschodem a Zachodem, usiłuje łączyć obie kultury z bardzo miernym skutkiem, a w dodatku sam prosi się o kłopoty. Ponadto jest jeszcze Jennie – kosmiczna córka Liz, która jest ostatnio przyczyną kłopotów Kyle’a, no i Chris, Zan, czy też jak zwał tak zwał – syn Maxa i Tess z twarzą Maxa. A, i jeszcze ktoś. Nowy nabytek Roswell – Langley. A żeby ktoś nie pomyślał, że w Roswell można myśleć o czymś takim jak nuda – podobno po okolicy grasuje banda kosmicznych morderców, którzy chcą uśmiercić naszych ufoludków. Jasne, no nie? Normalnie czułam się tak, jakbym nigdy w życiu stąd nie wyjeżdżała. Zabawne, jak pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Miałam poranną zmianę w kafeterii – rano nie było tam zbyt wielu ludzi, miałam więc chwilę spokoju, zresztą, moja zmiana już się kończyła i za chwilę miała mnie zmienić Patty. Póki co stałam za barem, ustawiając filiżanki i talerze. Bobby siedział w kuchni, przyglądając się jak Jose robił hamburgery. Nasz prywatny oddział kosmitów wywędrował Bóg wie gdzie sposobić się do walki, zostawiając nam na głowie nastoletnią miss Alex, obrażoną znów na cały świat a już zwłaszcza na Isabel za pozostawienie w tej dziurze. Królewna siedziała napuszona w jednym z boksów z kategorycznym zakazem ruszania się z miejsca i od niechcenia czytała Cosmopolitan. Dziwna lektura jak na czternastolatkę. Liz zaś siedziała po drugiej stronie baru i gniotła niespokojnie słomki.
-Chica, przestań maltretować te słomki, bo twój ojciec będzie musiał natychmiast kupić nowy zapas – powiedziałam patrząc na nią uważnie.
-Tak, masz rację – zgodziła się Liz nieuważnie, odkładając na bok słomki, przerzucając się z kolei na papierosy. Zaczęła stukać nerwowo pudełkiem o ladę, w końcu wyjęła jednego papierosa i zapaliła go. – Masz rację, nie będę się denerwować – powiedziała zaciągając się głęboko dymem. Nie przypominałam sobie, żebym mówiła coś o denerwowaniu się, ale co tam.
-Czym ty się w ogóle denerwujesz? – zapytałam filozoficznie, wycierając kolejny talerz.
-Jak to czym? – Liz wydmuchnęła wielki kłąb dymu. – Jak to czym? Ten cały Langley zabrał ich nie wiadomo gdzie, nie wiem, co oni tam robią, czy ty w ogóle wiesz, co oni chcą zrobić?! Wiesz, co mogą im zrobić oni, albo co może im zrobić ten Langley? Co ja mam robić, Boże, co ja mam robić...
-No co, ten psychol po prostu będzie uczył ich nowych sztuczek, co w tym wielkiego? – zdziwiłam się nieco. – Co mają innego robić? Poza tym może rozszerz nieco swoje słownictwo, używasz stanowczo za dużo czasownika „robić”.
-Maria, czy ty nie rozumiesz, po co oni to robią? – Liz nachyliła się ku mnie, rozglądając się na wszelki wypadek dookoła. – Nie rozumiesz, że ktoś chce ich zabić? Będą musieli walczyć z kimś bezwzględnym, rozumiesz? Może im się coś stać, oni mogą nawet... zginąć, czy ty to rozumiesz?!
-Hej, hej, przystopuj trochę! – Liz zaczęła się za bardzo rozpędzać i nie podobało mi się to. – Zagalopowałaś się, słyszysz? Nic takiego się nie stanie, wybij to sobie z głowy!
-Tam jest Jennie, moja córka ma walczyć o swoje życie, a ja mam siedzieć i udawać, że nic mnie nie rusza?! – zawołała Liz gwałtownie i obejrzała się za siebie. – Nie rozumiesz co to znaczy, gdy twoje dziecko jest nagle rzucone na głęboką wodę. Przecież ona nic nie wie o tych... ludziach, nie wie, czego się spodziewać!
-Ale nie jest tam sama – zauważyłam rozsądnie. – Jest razem z Chrisem, Isabel i Michaelem, więc nic jej się nie stanie. Poza tym przecież nie zaczęli jeszcze żadnych... działań operacyjnych! Stanowczo za dużo o tym myślisz.
-Łatwo ci mówić – westchnęła gorzko Liz, robiąc kółka z dymu. – Ty nie denerwujesz się o Michaela?
-Nie – odparłam szybko. – Dlaczego miałabym się o niego martwić?
Liz popatrzyła na mnie w milczeniu, ale nic nie powiedziała. Niedorzeczne, czemu miałabym się martwić o Michaela? Wystarczy, że martwiłam się o niego przez całe dziewiętnaście lat. Rozzłościłam się nagle – straciłam tyle lat myśląc o jakimś kosmicie, który ani razu nie raczył się odezwać, i teraz miałabym się o niego martwić? Dobre sobie!
-Słuchaj, czy ty nie zauważyłaś ostatnio czegoś... czegoś niepokojącego między Kyle’m a Jennie? – zapytała niespodziewanie Liz. Zamarłam na chwilę.
-Maria, trójka jest gotowa – odezwał się Jose wychylając się z kuchni. Podziękowałam mu w duchu – przynajmniej zyskiwałam chwilę żeby zastanowić się co odpowiedzieć Liz. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie niosłam zamówienia tak ślamazarnie i nigdy nie ustawiałam talerzy z taką precyzją. Od początku gdy tylko Kyle po raz pierwszy spotkał Jennie wiedziałam, że będą z tego kłopoty, ale wciąż łudziłam się, że może to po prostu moje wrażenie. Przyznać Liz, że owszem, że coś tam pojawiło się niezdrowego? Wtedy zdenerwuje się jeszcze bardziej. No i w dodatku... głupio było mi zdradzać niejako Kyle’a, w gruncie rzeczy znaliśmy się kupę czasu, był na moim ślubie, potrafił się kłócić, a ja miałabym teraz go wydać Liz? Licho wie, co mogłaby zrobić... Nie, lepiej nic nie mówić. Sama z nim pogadam i postaram się uświadomić mu, na co się wystawia.
-Więc? Zauważyłaś coś? – zapytała natychmiast Liz, zaciągając się papierosem, gdy wróciłam za bar.
-Nie – zaprzeczyłam zajmując się kolejnymi talerzami z wielką uwagą.
-Nie? – zdziwiła się Liz. – Absolutnie nic? Nic a nic?
-A co tak właściwie miałam zauważyć? – zapytałam usiłując ukryć zdenerwowanie. – Obmacuje ją czy co? – ups, chyba nie powinnam tego mówić... Oczy Liz nagle niebezpiecznie zabłysły.
-Myślisz...? – zaniepokoiła się marszcząc brwi. – Chryste...! – zachłysnęła się jakby. Oj...
Przeraziłam się, że zaraz dostanie ataku serca albo coś w tym rodzaju, ale tak szczupłym osobom to podobno nie grozi, jednak nigdy nic nie wiadomo.
-Nie no, coś ty! – powiedziałam z przestrachem. – Tak tylko głupio palnęłam, nie wygłupiaj się! Chyba nie wierzysz w całą moją gadaninę, nie przesadzaj! Znam Kyle’a i to porządny facet, naprawdę, nie zrobiłby czegoś takiego! – zastanowiłam się przelotnie, czy to, co mówiłam było prawdą, ale z ręką na sercu mogłam przysiąc, że uczciwy facet, w dodatku buddysta, a zdaje się, że jego religia też nie jest jakąś sektą.
Liz nie wyglądała na zupełnie przekonaną, chyba udało mi się zasiać niepokój. Jeśli Liz zacznie odnosić się do Kyle’a jak do zbrodniarza, to mogę sobie pogratulować. Cholera jasna, Mario Garner, jak coś palniesz, to już gorzej nie można!
-Słuchaj, pomyśl logicznie – podjęłam ostatnią próbę załagodzenia sytuacji.- Jennie nie jest głupia, nie pozwoli dmuchać sobie w kaszę, a Kyle’a przecież znasz – naprawdę sądzisz, że mógłby... no nie wiem... no wiesz – zakończyłam nieudolnie.
-A widziałaś, jak oni razem wczoraj wrócili? – zapytała gwałtownie Liz. – Obejmował ją ramieniem, rozumiesz,
ramieniem!
No a czym miał ją obejmować, nogą...?
-To jeszcze nic nie znaczy, Liz – ostrzegłam. – Może tylko wszystko wyolbrzymiasz. Zapytaj po prostu Jennie albo Kyle’a i dostaniesz jasną odpowiedź, co więcej pewną, bo od źródła. To chyba lepsze niż domysły, nie?
No, no, no, robiłam się coraz mądrzejsza. Pominąwszy te momenty głupoty, to jednak czegoś się chyba nauczyłam. Żeby tylko nie mieć tak często tych blond-momentów...
-Może – westchnęła ciężko Liz. – Ale ty byś powiedziała prawdę, gdyby ktoś tak się ciebie zapytał wprost...?
-Ale może tam nic nie ma i robisz z igły widły – zauważyłam. – Skończmy ten temat, co? Powiedz mi lepiej, skąd ty wytrzasnęłaś takiego super faceta...? Słodki jest, tylko wydaje się być odrobinkę zaborczy – postanowiłam zmienić temat, miałam już dosyć rozważań o tym, czy coś zalęgło się między Jennie a Kyle’m czy nie. Zresztą, ten blondyn naprawdę mnie interesował.
-Andrew? To raczej on mnie wytrzasnął – westchnęła ciężko Liz. Jeszcze trochę i wydmuchnie sobie płuca. Co ona tak wzdycha?
-To coś poważnego? – zapytałam ciekawie.
-Nie wiem – Liz uśmiechnęła się smętnie. – On uważa, że tak, ale ja nie jestem tego taka pewna. W dodatku Jennie nie przepada za nim.
-Jennie? – zdziwiłam się, niepewna czy dobrze słyszę. – A co Jennie ma do tego? Przecież to ty z nim śpisz, a nie ona.
-Ciszej, na Boga – syknęła Liz. – Nie musisz tego od razu ogłaszać w całym Roswell... Myślisz, że Kyle powiedziałby mi prawdę, gdybym go zapytała? - No świetnie, znowu wracamy do tematu Jennie-Kyle. Liz dostrzegła chyba moją lekko skrzywioną minę, bo natychmiast dodała: - Ciekawe, jak ty byś się zachowywała, gdyby Kyle nastawił się na twojego Bobby’ego!
-Kyle nie jest zboczeńcem! – zawołałam z oburzeniem. Kilka osób obejrzał się na nas, więc ściszyłam głos. – Zwariowałaś?! Nie rób z niego jakiegoś potwora albo pedofila...!
-No to Isabel – Liz wzruszyła ramionami. – Co byś zrobiła, gdyby Isabel zaczęła się przystawiać do Bobby’ego?
-Zwariowałaś –powiedziałam sucho. – Bobby ma sześć lat, a Jennie siedemnaście. Jeśli nawet coś może się pojawić, to zupełnie co innego od tych twoich chorych przykładów.
-Nie, Maria, to jest dokładnie to samo – zaprzeczyła żywo Liz. – I sama powiedziałaś, że to jest chore!
Spojrzałam na nią z troską. Liz z całą pewnością przesadzała, i to bardzo. Chyba przestałam dziwić się Jennie, że ostatnio wolała znikać na całe dnie, też bym wolała na jej miejscu. Liz była chyba na najlepszej drodze by stać się toksyczną matką...
-Wiesz co, za dużo myślisz – stwierdziłam rozwiązując sobie srebrny fartuszek. – Masz natychmiast przestać, a żeby ci to ułatwić, idziemy do fryzjera. Ten blond w ogóle do ciebie nie pasuje.
Sądzę, że wykazałam się znajomością psychiki kobiecej. W końcu nic tak nie zajmuje umysłu jak wybór nowego koloru włosów czy też nowej fryzury, zwłaszcza, jeśli doradza w tym zaprzyjaźniony fryzjer, produkt importowany prosto z Francji. Chyba z Francji. W każdym razie monsieur Matthieu, którego imienia nigdy nie potrafiłam właściwie wymówić, z uroczym uśmiechem skakał dookoła nas, podsuwając coraz to nowe pomysły.
-Przehobimy panią na bhąz – mówił machając grzebieniem nad głową Liz jak nawiedzony dyrygent, oczarowany swoją wizją. – Z przhodu podetniemy i podkhęcimy nieco do śhodeczka, ooo... a z tyłu zostawimy luśne. Co pani na to? – zapytał patrząc wyczekująco na Liz w lustrze. Miałam wrażenie, że ona chyba nie do końca zrozumiała, co też monsieur Matthieu oferował zrobić jej na głowie, ale wolała nie zgłaszać protestów na wszelki wypadek...
-Madame Mahija, a dla pani mam coś ekstha – fryzjer mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Gwahantuję, że spodoba się pani – nowe cięcie, wphost idealne dla pani!
-Ależ proszę bardzo – uśmiechnęłam się. Na ogół byłabym ostrożniejsza z jego „ekstha”, ale tym razem w końcu miałam pod ręką co najmniej dwójkę kosmitek, które w razie czego mogły uratować moje włosy – Jennie i Isabel.
-Więc sądzisz, że między tobą i Michaelem wszystko skończone? – zapytała Liz jakiś czas później, siedząc z farbą na włosach podczas gdy monsieur Matthieu pastwił się nad moim nowym image. Spojrzałam na nią krzywo. Sama nie wiedziałam, który temat bardziej mnie irytuje, Michael czy spółka „Kyle&Jennie”. Chyba raczej ten drugi.
-A ty sądzisz że nie? – zapytałam gorzko. – Nie było go dwadzieścia lat, naprawdę uważasz, że coś może trwać tyle czasu?
-Nie wiem – westchnęła Liz. – Nie mam pojęcia, ale chyba tak.
-To daj mi jakiś przykład – zażądałam. – Ty i Max? No wybacz. Isabel jest rozwiedziona, Kyle samotny, mój własny mąż też nie żyje. I co?
-Phoszę się nie huszać – odezwał się niezadowolony monsieur Matthieu.
-Twoi rodzice – zaproponowała Liz. – To znaczy, twoja matka i Jim Valenti...
-Ale oni cały czas są blisko siebie, wiesz, w jednym mieście – mruknęłam. – Nawet w jednym domu, wyobraź sobie. A Michael co? Ganiał po Teksasie, cholera jasna, i nawet nie dał znaku życia! A skoro się nie odezwał, to znaczy, że przestało mu zależeć. Zresztą, dlaczego miałoby mnie zależeć, co?
Bogiem a prawdą to byłam na Michaela zła. Naprawdę nie mogłam mu wybaczyć, że przez tyle lat on sobie beztrosko jeździł na koniu, a ja jak głupia czekałam. Gdyby chociaż coś mu się stało, gdyby był sparaliżowany albo coś takiego, to wtedy bym mu wybaczyła. Ale nie, on był cały i zdrowy, i jeśli teraz oczekiwał, że rzucę mu się w ramiona, to grubo się pomylił. Czasy Marii DeLuca, która tkwiła w jakimś nienormalnym związku z kosmitą, dawno minęły.
-A mnie się wydaje, że ty wciąż coś do niego czujesz – zauważyła Liz cicho. – I w dodatku wydaje mi się, że on o tobie wcale nie zapomniał.
-Doprawdy? – zdziwiłam się lekko. – Ciekawe kiedy sobie o mnie przypomniał, może wtedy, gdy cię całował, co? – hm, to chyba był chwyt poniżej pasa – Liz zaczerwieniła się gwałtownie. – Poza tym trochę się zmieniło od czasu naszego ostatniego spotkania. Zostawił mnie wtedy na środku ulicy i ja mam o tym zapomnieć? Zresztą, myślisz, że mogłabym związać się teraz z pierwszym lepszym ko... tego, Czechosłowakiem? – mimowolnie wróciłam do naszego dawnego określenia. – A Bobby? Michael odpowiedzialnością nie grzeszy – urwałam. Tak, musiałam zapewnić Bobby’emu przyszłość. Z Michaelem nie byłby bezpieczny. Przed moimi oczami pojawiła się postać matki Jerry’ego – wiedziałam doskonale, że zołza tak łatwo nie da się zbyt i mogłam być niemal pewna, że miała w Roswell kogoś swojego – jak się śpi na pieniądzach nie ma nic niemożliwego – i że tylko czeka na moje potknięcie, czy to finansowe czy osobiste, by wkroczyć po raz drugi na scenę jako anioł wybawienia. Nie anioł, a diabeł. Nie, jeśli nawet i gdzieś tam w głębi mnie była jeszcze iskierka przywiązania i sentymentu do Michaela, teraz stanowczo nie miała prawa bytu. Do czasu...
***
Isabel:
Chyba nie przypadliśmy Langley’owi do gustu. A już tym bardziej nie spodobał mu się poziom... rozwinięcia naszych zdolności. Wywiózł nas niemal o świcie gdzieś na pustynię, ustawił rządkiem i kazał rozwalać kamienie. I po co? Jak chce się rozwalić kamień, to można wziąć do tego specjalistów, nie? A nie męczyć normalnych ludzi, którzy o tej porze na ogół jeszcze śpią. Chris i Michael byli co prawda obojętni na porę dnia, i raczej z zainteresowaniem przyglądali się Langley’owi, jak to faceci zainteresowani techniką, Jennie za to miała psi humor i była burkliwa. No po prostu świetnie.
-Rozwal to – powiedział Langley do Michaela wskazując na głaz leżący jakieś siedemdziesiąt metrów od nas. Michael popatrzył z powątpiewaniem na kamień.
-Nie jestem pewien, czy to najlepszy pomysł – mruknął niewyraźnie. – Odłamki mogą być...
-Rozwal – warknął Langley. Michael posłusznie wyciągnął rękę w kierunku skały i widziałam, jak się koncentrował. Jednak skała pozostała nieporuszona, zaledwie kilka drobniejszych kamyków niedaleko nas wybuchło, sypiąc odłamkami. Wściekły Langley machnął ręką i zasłonił nas polem ochronnym przed kamienną drobnicą.
-Tess uczyła mnie na mniejszych kamieniach, które leżały na stole – zaczął się usprawiedliwiać Michael.
-Zamknij się – rzucił ostro Langley. – Nie prosiłem cię o wyjaśnienie!
Zastanowiłam się przelotnie, jakim cudem Jennie potrafiła zmusić tego człowieka... pardon, kosmitę, by odnosił się do niej z czymś w rodzaju szacunku. Nie rozumiałam tego, ale nie miałam chwilowo czasu, by się nad tym zastanowić.
-Ty – Langley wskazał na mnie palcem. – Zrób to samo co on, chcę, żeby ten kamień wyleciał w powietrze!
Wyciągnęłam rękę i spojrzałam na Michaela, oczekując od niego jakiegoś wsparcia, ale Michael wbił ręce w kieszenie i nie robił wrażenia najszczęśliwszego. Rzuciłam okiem na Chrisa i Jennie – Jennie spała na stojąco, a Chris patrzył na mnie z ciekawością. Westchnęłam ciężko i wpatrzyłam się w odległy głaz jak hipnotyzer wpatruje się w węża. Nie miałam złudzeń, że uda mi się wysadzić w powietrze głaz – miałam wrażenie, że moje moce raczej... hm, zardzewiały... I rzeczywiście, skała ani drgnęła, zamiast tego posypał się na nas piasek. Nieco zawstydzona opuściłam rękę, oczekując ochrzanu ze strony Kala, on jednak zmrużył tylko dziwnie oczy i nic nie powiedział na mój temat. Sama nie wiem, czy to lepiej czy gorzej. W każdym razie zrobiło mi się strasznie głupio, że nawet nie potrafię zniszczyć głupiego kamienia...
-Teraz ty – rzucił Langley Chrisowi.
-Ja nie... ja nie potrafię... to chyba nie jest zbyt dobry pomysł – Chris spojrzał z powątpiewaniem na głaz. Spodziewałam się, że Langley wydrze się tak, że będzie go słychać w całym Nowym Meksyku, ale jego oczy tylko zaczęły teraz przypominać dwie wąziutkie szparki. Spojrzał na Jennie i nie powiedział ani słowa, i tak wszyscy wiedzieliśmy, o co mu chodzi. Jennie wyciągnęła dłoń i po chwili skała rozpadła się, owszem, tyle że leżąca w połowie drogi między nami a naszym obiektem, który pozostał nienaruszony i bez rysy...
-Brawo – zawołał kpiąco Langley. – Nie ma co, brawo! Jak przedszkolaki na wycieczce!
-Wypchaj się – powiedziała nieżyczliwie Jennie. – I czemu ty w ogóle krzyczysz?
-Krzyczę bo lubię – odparł Kal. – I zamierzam krzyczeć kiedy tylko mi się spodoba! Dopóki nie nauczycie się tego, co trzeba!
-Ale dlaczego? – drążyła uparcie Jennie. Zastanawiające, ale młodsze pokolenie miało chyba więcej śmiałości i odwagi niż ja i Michael. – Dlaczego nas uczysz, skoro jesteś tylko... opiekunem?
-Moją robotą jest utrzymać was przy życiu – Langley wzruszył ramionami. – I robiłem to przez cholerne dwadzieścia lat, gdybym mógł przestać, już dawno bym to zrobił. Tak samo gdybym tylko mógł was zabić, też zrobiłbym to bez mrugnięcia okiem. Ale nie mogę, bo muszę was cholera chronić, i jeśli nauka czegokolwiek zalicza się do utrzymania was przy życiu – nie mam wyjścia. Ale chcę być jak najprędzej u siebie w Kalifornii, więc lepiej nauczcie się tego, co trzeba jak najszybciej i będzie po krzyku, jasne?
-Dzięki za szczerość – mruknął Michael bardziej do siebie niż do kosmity, ale Langley i tak dosłyszał.
-Nie muszę być uprzejmy – warknął.
-Nauczyć się – powtórzył Chris. – Przecież tego nie można się nauczyć, żeby robić takie rzeczy trzeba być... kosmitą.
Langley podszedł do Chrisa i popatrzył mu w twarz – był od niego nieco niższy i musiał patrzeć na niego do góry. Jego mina nie była zbyt przyjazna, ale Chris patrzył mu prosto w oczy ze stanowczością wypisaną na twarzy.
-I tu się mylisz, dzieciaku – powiedział powoli Langley. – Nie masz pojęcia, jak naprawdę wyglądają i kim są kosmici. A oni tam – machnął ręką w naszym kierunku – wcale nie wyglądają jak kosmici, w budowie są niemal całkowitymi ludźmi – tylko po krwi można poznać, że są inni. Więc jak sądzisz, co sprawia, że oni mogą wysadzać w powietrze kamienie a ty nie?
Chris popatrzył na nas i spojrzał znów na Langley’a.
-Nie wiem – odparł po prostu. – Ty mi powiesz.
-Owszem, powiem ci. Oni to mają. Masz to też i ty, i cała reszta ludzkości. No? Jeszcze nie wiesz? Mózg – powiedział Kal. – Em, u, zet, gie. Mózg – powtórzył stukając Chrisa palcem w czoło. – Wszystko sprowadza się do tego, żeby go wyćwiczyć i żeby był ci posłuszny, rozumiesz?
-Tak jakby – zgodził się Chris. – To znaczy, że każdy człowiek mógłby zrobić coś... takiego jak oni?
Langley roześmiał się nagle – dziwny to był dźwięk, jakby... niebezpieczny.
-Wszystko, co robicie jest zupełnie ludzkie – powiedział przestając nagle się śmiać. – Tyle że wyprzedzacie resztę ludzi w rozwoju o jakieś kilkaset lat – a przynajmniej tak było w zamierzeniu. Jak widzę teraz jesteście przed nią zaledwie kilka kroków – dodał pogardliwie. – Nie potraficie nawet pozbyć się głupiego kamienia – Langley machnął ręką w kierunku naszego obiektu. – Ale już ja się wami zajmę i gwarantuję wam, że tamten głaz będzie dla was jak pestka.
Spojrzałam z powątpiewaniem na skałę – nie byłam pewna, czy mam ochotę rozwalać pestki. Nie byłam pewna, czy przyjazd do Roswell rzeczywiście był dobrym pomysłem, zwłaszcza w perspektywie tego, czym straszył nas Langley. Udało nam się tego uniknąć poprzednim razem, ale wtedy nie mieliśmy złośliwego obrońcy, który potrafił kpić, szydzić i zmuszać do całkowicie pozbawionej sensu pracy nad niszczeniem kamieni, które nie były niczemu winne; obrońcy, który wtedy wydawał mi się być raczej katem, gdy stał nade mną i kazał po raz kolejny robić to samo, nie zważając na to, że nasze moce mimo wszystko były ograniczone.
-Emocje to słabość – mówił. – Chyba że wykorzystacie je do swoich celów.
To zdanie wbiło mi się do głowy na całe życie. Nie miałam pojęcia o co mu chodzi z tym wykorzystywaniem, ale w końcu – był to nasz pierwszy dzień szkolenia, po którym Langley chciał, byśmy stali się żołnierzami. Czułam się tak, jakby ktoś wyciął moją postać z mojego życia i wstawił do zupełnie obcej mi bajki, gdzie miałam robić coś, co do tej pory było mi zupełnie obce. Gdybym chciała wyładowywać się na otoczeniu, wstąpiłabym do Marines, a nie do oddziału Langleya. Zabawne – czteroosobowy oddział składający się z trzech hybryd i jednego człowieka, pod dowództwem zgryźliwego kosmity, oddział, o którym świat nie miał prawa się dowiedzieć. Może jeszcze jakieś gustowne mundurki by się przydały. W każdym razie wciąż traktowałam to wszystko tak, jakby nie do końca docierał do mnie cel tego wszystkiego – przecież zostawiliśmy to za sobą dawno temu, zwłaszcza, że dwadzieścia lat temu na pustyni w pobliżu Roswell wiedzieliśmy, że nasze... stanowiska na Antarze to przeszłość, której żadne z nas nie pamiętało. A teraz ni z tego ni z owego zjawia się nasz pseudo-opiekun z wiadomością, że ktoś zamierza nas ukarać za to, kim byliśmy kiedyś. Niewiarygodne. Przecież nawet tego nie pamiętaliśmy, nie mówiąc już o tym, że dzieci Maxa tym bardziej nie miały o tym pojęcia. Wszystko to przypominało bardzo kiepski żart, który stanowczo mi się nie podobał.
-Pamiętasz Tess? – zapytał niespodziewanie Michael gdy w końcu udało nam się przekonać Langley’a, że jeśli chce, żebyśmy jutro też mogli jako tako funkcjonować, to musi dać nam dzisiaj spokój.
-Głupie pytanie – wzruszyłam ramionami. – Oczywiście, że tak. Co cię tak nagle naszło? – zapytałam popijając powoli kawę z kubka. Staliśmy koło mojego samochodu i opieraliśmy się o maskę, w towarzystwie termosu pełnego kawy. Michael utkwił wzrok w postaci Chrisa, rozwalonego na pobliskich skałach.
-Pamiętasz, jak ona zginęła? – zapytał. Skinęłam powoli głową.
-Baza Rogers – mruknęłam. Tak, oczywiście, że to pamiętałam. Tajemnicze zniszczenie bazy woskowej w Nowym Meksyku było tematem numer jeden we wszystkich gazetach.
-Wysadziła w powietrze całą bazę – westchnął Michael.
-A wcześniej jeszcze im uciekła – przypomniałam. –I od tego się zaczęło.
-To nie od tego – sprostował Michael. – Namierzyło ją lotnictwo i jeden z samolotów zderzył się z nią. Ale musiała być niezła. A przecież kiedy odlatywała była taka sama jak my.
Milczałam. Czy Tess była taka sama jak my? Nie chciałam odpowiadać na to pytanie, bo w końcu... w końcu była taka sama jak my, też była inna, ale my przecież nie byliśmy mordercami. Chociaż... chociaż Michael ma na sumieniu agenta FBI, a ja panią senator. To, że była Skórem, nie ma nic do rzeczy, liczy się sam fakt, że to ja zrobiłam. A Max – czy był święty? Nie wiem, to, że miał dar uzdrawiania o niczym nie świadczyło. Kto wie, co się stało wtedy, gdy zniknął, a my myśleliśmy, że nie żyje? Tak, byliśmy tacy sami jak Tess – tylko że ona zabiła kogoś z nas, a my – ludzi z zewnątrz. Dziwne. W każdym razie Michael miał rację, Tess po powrocie była niezła, ale nawet jej siła jej nie uratowała. Wątpiłam, żebyśmy my osiągnęli jej poziom, więc czy był sens ćwiczyć i męczyć się, skoro czeka nas taki sam los?
-Co powiedziałaś Alex? – zapytał Michael po chwili. Wzruszyłam ramionami i usiłowałam uśmiechnąć się.
-Nic – odparłam. – Nie muszę jej o wszystkim powiadamiać... a już zwłaszcza o tym.
-Ona nic nie wie, prawda? – spytał Michael zerkając na mnie. Milczałam, przechylając kubek i patrząc, jak porusza się w nim kawa. - Isabel, chyba powinnaś ją wtajemniczyć. Zwłaszcza teraz, gdy nie wiemy, co może się stać.
-Och proszę, ty też teraz zaczynasz? – zawołałam z niechęcią. - Wierzysz, że istotnie ktoś na nas czatuje?
-Nie zmieniaj tematu – mruknął Michael. – Jesse’mu też bałaś się powiedzieć i co? Zaakceptował to kim jesteś. Za bardzo lubisz wszystko przeciągać i za bardzo się boisz prawdy.
-Ale mimo wszystko rozwiedliśmy się– wytknęłam.
-Tak, a jako powód Jesse podał twoje nieziemskie pochodzenie – uśmiechnął się ironicznie Michael. – Daj spokój, Isabel, serio wolisz czekać, żeby twoja córka dowiedziała się tego przypadkiem, gdy zdarzy się jakieś nieszczęście czy coś takiego?
-Nie sądzę, żeby Alex uwierzyła, gdybym jej nawet powiedziała – uśmiechnęłam się z wysiłkiem. – Uznałaby, że to mój blef i że robię z siebie błazna. Widzisz, ty jej tak naprawdę nie znasz.
-A ty ją znasz? – zapytał celnie Michael. – Skoro ją tu przywiozłaś, to chyba miałaś jakieś plany, nie? – milczałam. Tak mogło to wyglądać z zewnątrz, że istotnie przyjechałam tu razem z Alex żeby na miejscu przekonać ją, że naprawdę jestem kosmitką... Ale przecież ja doskonale wiedziałam, że wcale nie po to tu przyjechałam! – Czegoś mi nie mówisz, Isabel – zauważył Michael patrząc na mnie uważnie. – Znam cię od początku. Więc?
-Za dużo widzisz – usiłowałam zażartować. – Kiedyś taki nie byłeś, co się z tobą stało?
-Życie – odparł lakonicznie. – Więc?
Westchnęłam ciężko. Może i czas komuś powiedzieć? Moi rodzice nie wiedzieli, Liz ani Maria również...
-Widzisz, Alex jest inna niż my byliśmy – powiedziałam z wahaniem. – Bardziej... bezpośrednia. I beztroska. Chyba... chyba za szybko dojrzała. Pamiętasz, jacy my byliśmy w jej wieku? – uśmiechnęłam się do swoich wspomnień. – Zawsze razem, tylko my troje. A ona jest inna. To nawet dobrze, ale czasami... Pamiętasz, jakie kłopoty miał Max z ojcem Liz? Zwłaszcza, gdy zostali zatrzymani w Utah? – popatrzyłam pytająco na Michaela, ale on słuchał mnie bez słowa. Teraz tylko skinął głową na znak że owszem, pamięta. Ha, takie rzeczy trudno zapomnieć. – Widzisz, Alex ma... miała chłopaka, Petera, starszego od niej, ale Jesse uważał, że Peter jest odpowiedzialny. Do czasu, gdy zostali zatrzymani za próbę włamania do sklepu. Wtedy Jesse zmienił swoje podejście do Petera o sto osiemdziesiąt stopni, a ja pomyślałam, że Jeff Parker miał dobry pomysł z wysłaniem Liz na drugi koniec kraju. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że nie tylko zrozumiem Parkera, będę po jego stronie, ale i zrobię to samo, co on – uśmiechnęłam się.
-Pamiętaj tylko, że to wtedy nic nie dało, bo Max i tak odnalazł Liz – zauważył Michael.
-To zupełnie inna sytuacja – potrząsnęłam głową. – Nie, to było dobre wtedy, ale nie teraz. Widzisz, Liz była wtedy sama, a teraz ja jestem tu razem z Alex. W dodatku Alex jakoś się wywinęła, ale Peter ma sprawę w sądzie, Jesse już się o to postarał. I co, dalej uważasz, że powinnam jej powiedzieć, że ma matkę kosmitkę? – zapytałam wracając do punktu wyjścia.
-Nie wiem – Michael wypił do końca swoją kawę. – To twoja decyzja, Isabel, ale mimo wszystko moje zdanie znasz.
Od odpowiedzi wybawił mnie telefon – moja komórka znowu zaczęła dzwonić. Rzuciłam się do samochodu by ją odszukać i spojrzałam z nadzieją na wyświetlacz, może to Paul... ale to był tylko Jesse. Tyle że Alex nie było w pobliżu. Bez zastanowienia wcisnęłam „odrzuć”.
No tak, świetnie. Nie dość, że przyczepił się do nas uporczywy zmiennokształtny, nie dość, że żądał od nas nie wiadomo czego i że wisiała nad nami groźba zemsty nie wiadomo dokładnie kogo i za co, to jeszcze Paul najwyraźniej obraził się na mnie, a Jesse będzie się wściekał, że chcę go odsunąć od córki. Co zresztą nie byłoby takim złym pomysłem na jakiś czas...
Część 27
Chris:
Langley był dziwny. Zdecydowanie dziwny. Zaczął nam wciskać kit, że cała kosmiczność mieści się w mózgu. Czy on nie oglądał ani jednego filmu o kosmitach? To przecież on był od filmów, nie ja! I kto tu był dziwny, co? Żądał ode mnie niszczenia kamieni. To, że miałem rodziców kosmitów, co więcej, że urodziłem się Bóg wie gdzie, wcale nie oznaczało, że od razu byłem Supermanem. Wcale nie czułem się jak Superman. Wręcz przeciwnie. Byłem nastawiony sceptycznie i bardzo krytycznie, choć... ku mojemu niepomiernemu żalowi nie byłem w stanie całkowicie zaprzeczyć słowom Langleya. W końcu nie miałem żadnej szansy, żeby udowodnić mu pomyłkę. Cały kłopot polegał chyba na tym, że Kal w to wierzył – a to zawsze najtrudniej podważyć. W każdym razie dał mi chwilowo spokój, miałem jednak dziwne ważenie, że nie na długo. Póki co pastwił się nad Michaelem i ciotką Isabel, zostawiając sobie widać Jennie i mnie na deser. Nie wiedzieliśmy tak właściwie, czego powinniśmy się po nim spodziewać, w każdym razie ciotka Isabel i Michael po tak zwanych „spotkaniach na szczycie” nie mieli zbyt szczęśliwych min. Langley doszedł do wniosku, że nie podoba mu się podział prac i wykopał mnie i Jennie z jego ćwiczeń, oznajmiając, że zajmie się nami później. Pani E była tym uszczęśliwiona i najchętniej nie spuszczałaby nas z oka, ale Jennie z kolei była rozczarowana. Ja po trosze też...
-Wolałabym też tam być – oznajmiła z niezadowoleniem stojąc za barem i opierając się o niego łokciami. – To znacznie bardziej interesujące niż tkwić tutaj...
-Nie wiem, czy bardziej interesujące, ale z całą pewnością bardziej nerwowe – mruknąłem pod nosem. – Nie wiem jak ty, ale mnie tak średnio podoba się wymaganie ode mnie czegoś, czego nie potrafię.
-Och daj spokój, może on ma rację – Jennie wzruszyła lekko ramionami. – Nie podchodź do tego tak super-poważnie.
-Ty możesz to traktować mniej poważnie, bo on nie chce od ciebie czegoś niemożliwego – zauważyłem z niezadowoleniem. – Dla ciebie to zupełnie co innego, on nawet inaczej się do ciebie odnosi.
-Bo ty po prostu jesteś niezdecydowany i to okazujesz! – zdenerwowała się Jennie. – To jest jak z psem, musisz mu pokazać, kto tu jest panem!
-No proszę, świetny przykład tego, jak powinien zachowywać się władca i jak powinien traktować poddanych! – roześmiałem się nerwowo.
-Ktoś musi, skoro wy nie potraficie – odparła ostro. Jak widać, to bezczynne siedzenie w Roswell, ze świadomością, że gdzieś na okolicznej pustyni Langley stara się rozwinąć zdolności Michaela i Isabel, że gdzieś w pobliżu, a być może i w samym Roswell krążą ludzie, którzy w którymś momencie pewnie będą się starali nas wyeliminować, doprowadzało nas do szału. Byliśmy oboje zdenerwowani i niechętnie nastawieni do świata. Byliśmy na granicy wytrzymałości nerwowej, niełatwo było udawać, że wszystko było w jak najlepszym porządku, bo nie było.
Pomyślałem, że Langley musi być nieźle rąbnięty, skoro po pierwsze wierzy w armię kosmicznych wrogów czających się za każdym rogiem. Tylko czemu do cholery mu uwierzyliśmy? Po drugie ten świr jednocześnie albo nas przeceniał, albo tamtych nie doceniał – on naprawdę chciał, żebyśmy w jakiś niepojęty sposób pokonali Skórów nie Skórów? Ciekawe jak, skoro chyba żadne z nas w to nie wierzyło. A już najmniej ja. Po trzecie jeśli już w jakiś sposób mieliśmy się zmierzyć nie-wiadomo-z-kim, to może jednak Langley mógłby nas oświecić co do tego, kto to w ogóle jest i w jaki sposób mamy się starać, żeby nas nie zabili od razu. Co, na miecze, pistolety, pojedynek boksu, karate, jeden na jednego czy też metodą średniowieczną, że wszyscy walą się kupą, a może mamy ich po kolei wysadzać w powietrze jak kamienie na pustyni! To chyba przydatna wiedza, nie? Podobno należy poznać wroga – cóż, nasz wróg, o ile oczywiście w ogóle istniał, na razie był jedynie w sferze wyobraźni i każdy myślał o tym zupełnie inaczej. Po czwarte nie mieliśmy pojęcia, ile mamy czasu na tak zwane przygotowanie. Równie dobrze mogło to być za pięć minut albo i za trzy miesiące – choć i tak źle, i tak niedobrze. Za pięć minut też będę mógł robić jedynie za statystę, a za trzy miesiące muszę być gdzie indziej. I w ogóle to czy można się czegokolwiek nauczyć w kilka dni, a już zwłaszcza czegoś... takiego? Zresztą, wolałbym być w większej grupie jeśli przyszłoby co do czego... A w sumie to ten cały pseudo-opiekun mógłby nam chociaż wyjaśnić, skąd mu się nagle wzięło to przekonanie o bliskiej konfrontacji, o której myśl czasami napawała mnie śmiechem. Chyba tak czuł się gladiator skazany na śmierć, któremu do obrony przed dzikimi zwierzętami dano jedynie kijek.
Myśli Jennie chyba płynęły podobnym torem, i chyba były równie niewesołe co moje.
-Stanowczo wolałabym być tam teraz razem z nimi – mruknęła.
-Być z kim i gdzie? – zapytała Alex, zjawiając się koło nas niespodziewanie. Drgnęliśmy oboje z Jennie i popatrzyliśmy po sobie ponuro. Cała zabawa polegała na tym, że Alex nie miała bladego pojęcia o tym kryminale, który miał się rozegrać w przyszłości, i nie należało jej o tym mówić.
-Przestańcie wyglądać tak identycznie – zażądała Alex siadając obok Chrisa. – Mam zawsze wrażenie, że dwoi mi się w oczach jakbym była pijana. Więc? Z kim, gdzie, po co i dlaczego?
-Z nikim nigdzie – odparła kwaśno Jennie. – Co ty, wywiad wojskowy jesteś czy co u licha?
-Ale się normalnie wysiliłaś – zakpiła Alex znowu wpadając w swój nowojorski akcent. – Ha, ha, ha, kuzynko.
Jezu, jeszcze chwila i obie je uduszę.
-Przestańcie, dobrze? – zażądałem stanowczo. – Czy wy naprawdę nie potraficie normalnie ze sobą porozmawiać?
-Nie moja wina, że twoja siostrzyczka zachowuje się jakby była hrabianką – syknęła Alex.
-Nie moja wina, że twoja kuzyneczka ma muchy w nosie a w głowie pustkę – warknęła Jennie.
-Spokój! – wrzasnąłem. – Milczeć wy obie! I ani słowa więcej!
Jennie i Alex zamilkły posłusznie, patrząc tylko na siebie z niechęcią. Rany boskie, najlepszy sposób, żeby zwariować, to poprzebywać przez chwilę w towarzystwie nie znoszących się wzajemnie dwóch kobiet...
-Może w każdym razie wyjaśnicie mi, gdzież to podziewa się moja matka – odezwała się Alex. Spojrzałem na nią groźnie, ale zrobiła tylko zdziwioną minę. – No co, przecież nic nie mówię do tej...
-Ty uważaj wiesz, bo może ci się stać coś złego – wtrąciła natychmiast Jennie ponurym głosem. Zniechęcony zakryłem sobie uszy rękami – to naprawdę było jakieś dziwne, należało je bezwzględnie odizolować od siebie i nie dopuszczać na mniej niż sto kilometrów jedna od drugiej!
-... bo tak się nad tym rozpływała, że spędzimy tyle czasu razem, a tu ona sobie znika beztrosko – dotarł do mnie podniesiony głos Alex. Miała dziewczyna upór. – Nie to, żebym tak się paliła do spędzania z nią czasu, matka jest strasznie nudna, ale po prostu chciałabym wiedzieć, co ona sobie właściwie myśli. Więc gdzie ona jest?
Jennie milczała zawzięcie, udając że nie dostrzega postaci Alex, jak również i że nic nie słyszy. Westchnąłem ciężko.
-Nie mam pojęcia, gdzie ona jest – odparłem.
Alex zmrużyła oczy i popatrzyła na mnie przez chwilę, a potem zerknęła na Jennie, która, o zgrozo, uśmiechała się kpiąco do siebie.
-A ja myślę, że ty doskonale wiesz, gdzie ona jest – zauważyła Alex. – Nie uważasz, że to jednak moja matka? Chciałabym wiedzieć, gdzie jest – kąciki ust Jennie zadrgały lekko, jakby powstrzymywała się od wybuchnięcia śmiechem. Alex zauważyła to, ale nie powiedziała ani słowa, popatrzyła na mnie tylko groźnie. Wiedziałem, że nie odezwą się do siebie teraz ani słowem, i miałem przemożną ochotę uduszenia własnej siostry gołymi rękami.
-No dobrze, powiem ci prawdę. Michael uczy ciotkę jeździć konno – palnąłem pierwsze lepsze głupstwo, jakie przyszło mi do głowy. Jennie i Alex spojrzały na mnie zaskoczone.
-Że co? – zapytała zdziwiona Alex.
-Ciotka uczy się jeździć konno – powtórzyłem. – Michael spędził dwadzieścia lat jako kowboj, więc umie jeździć, a ciotka uznała, że lepiej się nie kompromitować i nikomu o tym nie mówi.
-No tak, już się skompromitowała – mruknęła Alex. – Ale ty, nie zmyślasz? – zapytała podejrzliwie, łypiąc na mnie okiem. Zrobiłem najbardziej niewinną minę jak mogłem.
-Jak mi Bóg miły – przysiągłem. – Żebym tak miał się stąd nie ruszyć!
-A skąd ty o tym wiesz, co? – Alex wciąż mi niedowierzała, ale nie dałem wybić się z rytmu.
-Michael mi powiedział. Chcieli, żebym też się do nich dołączył, ale nie miałem ochoty zlatywać z konia – odparłem spokojnie.
-A czemu mnie tego nie zaproponowali? – drążyła wciąż Alex, ale jeszcze trochę i sam bym uwierzył w tą bajeczkę.
-A umiesz jeździć konno? – odparłem pytaniem na pytanie. Jeśli odpowie, że tak, wtedy powiem, że ciotka nie chciała się zbłaźnić, jeśli powie, że nie – powiem to samo...
-Nie – odpowiedziała Alex, nie bardzo wiedząc, o co mi chodzi.
-Ha! – zawołałem z satysfakcją. – Widzisz, ciotka nie chciała wystawiać się na pośmiewisko. Ja kiedyś próbowałem i słowo, że prawie co chwila spadałem z konia. Ty wiesz, jak czułaby się ciotka gdybyś widziała, jak co chwila spada?
-Przypuszczam, że tak samo gdy robi z siebie idiotkę przy innych okazjach – odparła Alex z lekką pogardą. Wiedziałem, że odnosi się do ciotki z wyższością, ale nie do mnie należało zadanie zawrócenia zbłąkanej owieczki. –Chryste, matka uczy się jazdy konno... Dobra, spadam, nic tu po mnie, za bardzo tu wieje małomiasteczkowością. Bawcie się beze mnie dobrze – rzuciła ześlizgując się z krzesła i ruszyła do drzwi. – Jazda konno...
Popatrzyliśmy po sobie z Jennie.
-No, no, no, nie wiedziałam, że potrafisz tak idealnie kłamać – powiedziała Jennie unosząc jedną brew. – Robisz to często? Chyba zacznę dwa razy myśleć zanim ci teraz uwierzę. Gdybym nie znała prawdy, to bym ci uwierzyła na słowo.
-Przestań – mruknąłem z niezadowoleniem.
-Skąd przyszła ci do głowy ta jazda konna? – dziwiła się dalej Jennie.
-A co, miałem jej powiedzieć, że owszem, wiem, gdzie przebywa jej szanowna mamusia? Że jest na pustyni razem z dwójką kosmitów? – zdenerwowałem się. – Co ci się nie podoba, ty nigdy nie skłamałaś?
-Owszem, skłamałam – skinęła głową Jennie, ale w jej oczach widziałem, że nie spodobało jej się to. Zirytowało mnie to.
-No co? – zapytałem z gniewem. – Co znowu? Co miałem jej powiedzieć, do diabła?!
-Przecież nic nie mówię – zauważyła kamiennym głosem. – Czy robię ci jakieś wyrzuty albo coś takiego? Nie możesz mi tego zarzucić.
Lepiej, żeby Langley w końcu zdecydował się zająć i nami. To czekanie stawało się niemal nieznośne, lada chwila zaczniemy się z Jennie kłócić.
-Wszystko w porządku? – zapytała pani E podchodząc do nas. – Wydajecie się być trochę zdenerwowani...
-W porządku – powiedziała niemal wrogo Jennie. – Nigdy nie było lepiej. I doprawdy, nie musisz cały czas się na nas gapić, wyobraź sobie, że potrafimy się ochronić, więc możesz już iść... do swoich zajęć.
Pani E popatrzyła na nią tak, jakby chciała coś powiedzieć, ale milczała. Uniosła tylko wyżej brodę.
-Dobrze – odezwała się w końcu. – Żebyś wiedziała, że zajmę się sobą. Mam tylko nadzieję, że nie wpakujesz się w jakieś kłopoty...bardzo poważne kłopoty w nieodpowiednim towarzystwie, a widzę, że jesteś na jak najlepszej drodze ku temu. I nie podoba mi się to – dodała. Jennie zaczerwieniła się gwałtownie – chyba chwilowo znalazłem się poza tematem, nie bardzo wiedziałem o czym mowa, ale wydaje się, że one obydwie dobrze wiedziały o czym mowa.
Pani E odwróciła się i wyszła na zaplecze.
-Co cię dziś ugryzło? – zapytałem patrząc na Jennie, ale ona zignorowała moje pytanie. – Może nie miałaś szansy pogadać dzisiaj z buddystą dla uspokojenia, co? – dodałem złośliwie.
-Wiesz co, jak ty już coś powiesz – warknęła wściekle Jennie i wymaszerowała gwałtownie na zaplecze.
Rany, niech ten cały Langley wreszcie się nami zainteresuje, bo jeszcze trochę i się nawzajem pozarzynamy.
***
Jennie:
Miałam serdecznie dość tego wszystkiego – czekania aż ktoś łaskawie się nami zainteresuje, aż mama w końcu zrozumie, że popełnia piramidalną głupotę, aż Alex łaskawie się ode mnie odczepi, aż coś się w końcu stanie, dość tego, że matka zaczynała robić niezbyt przyjemne aluzje co do Kyle’a. Moja wina, że to była jedyna osoba która niczego ode mnie nie oczekiwała? W każdym razie coś przez cały czas wisiało w powietrzu, coś ciężkiego, co wyczuwali wszyscy, i co sprawiało, że wszyscy byli poirytowani.
Z prawdziwą radością przyjęliśmy z Chrisem wiadomość, że Langley ma na razie dosyć ciotki Isabel i wuja Michaela – wiedzieliśmy, że razem z nim wcale nie będzie przyjemniej, ale przynajmniej mieliśmy szansę wyrwać się z dusznego Roswell, które momentami przyprawiało mnie o klaustrofobię.
Znowu siedzieliśmy na pustyni – w końcu ludzie zaczną się interesować, dlaczego niektórzy z nas cały czas jeżdżą na pustynię, ale nic mnie to nie obchodziło. Pustynia była przynajmniej wielka i dawała poczucie przestrzeni wolności, czyli to, co odbierało Roswell.
-Ludzie są słabi – powiedział Langley paląc papierosa i siedząc na skale. – Nie zdają sobie sprawy ze swoich możliwości. Wy również. I ja chcę to zmienić.
-Chcesz czy musisz? – zapytał Chris.
-Chciałem być uprzejmy – odparł Kal. – Ale jak wolicie. Rozwinięcie tego, co macie, to tylko kwestia wprawy.
-Fajnie, że jesteś optymistą – roześmiał się ponuro Chris. Nie miałam pojęcia, że taki z niego pesymista. – Bo ja zapatruję się na to nieco inaczej.
-To przestań się na to zapatrywać – brzmiała obojętna odpowiedź Langley’a. – Przestań o tym mędrkować, do diabła, to ci wyjdzie na zdrowie. Dobra, do rzeczy. Jennifer – zwrócił się do mnie strzepując popiół na skałę. Nikt nigdy nie zwracał się do mnie „Jennifer”. Hm. Nawet nie brzmiało tak źle. – Wiesz, co masz robić.
Rozejrzałam się – na wprost nas leżał dość duży głaz – prawie tak wielki, jak ten na którym Langley pokazywał nam, jak to nic nie potrafimy, również pokaźnych rozmiarów, i też nie tak znowu najbliżej. Chyba odpowiedni cel do ćwiczeń... Wyciągnęłam w jego kierunku rękę.
-Skup się – odezwał się Kal. – Nie rozpraszaj się na boki, myśl tylko o tym, co masz zrobić. Niech dookoła ciebie wali się i pali, a ty patrz tylko na swój cel, słyszysz? Nie istnieje dla ciebie nic innego. Nic cię nie obchodzi, zapomnij kim jesteś. Możesz to zrobić, więc wysil się. Rozumiesz, co masz zrobić? – zapytał. Skinęłam bez słowa głową – tak, wiedziałam, że mam się maksymalnie skupić na tym, co robię.
Patrzyłam na skałę i usiłowałam skoncentrować się, zapomnieć o wszystkim innym, nie myśleć o niczym poza zniszczeniem tej cholernej skały. Poczułam, jak gdzieś w środku zaczyna mi się robić gorąco, miałam wrażenie, że coś zaczyna we mnie powstawać, powiększać się, jak ta siła robi się coraz większa i jak nabiera mocy. Patrzyłam na skałę, z lekkim zafascynowaniem wsłuchując się również w siebie, czując, jak budzą się we mnie coraz to nowe pokłady energii, o którą sama siebie nigdy bym nie podejrzewała. Odetchnęłam głęboko i poczułam, jak to coś zaczyna mnie wypełniać, czułam, jak powoli wędruje wzdłuż moich ramion, jak obejmuje moje policzki, jak łaskocze mnie na końcach palców. Usiłowałam skupić się jeszcze bardziej, wpatrując się w jeden kamienny punkt. Wyciągnięta ręka zaczęła delikatnie drżeć, miałam wrażenie, że moje komórki nerwowe w kręgosłupie również drżą, pobudzone ogromną ilością impulsów elektrycznych, płynących do mojego mózgu. Niemal widziałam, jak ładunki płyną wzdłuż mojego rdzenia kręgowego, z zawrotną prędkością i bez najmniejszej chwili przerwy, jak krążyły po właściwie całym moim ciele. Czułam, jak dookoła głowy coraz bardziej zaciska mi się jakaś żelazna obręcz, ale nie zważałam na to. Ręka zaczęła mi drżeć jeszcze bardziej i gdy już miałam wrażenie, że nie wytrzymam nasilającego się bólu głowy, nagle poczułam ulgę, jakby cała ta nagromadzona we mnie energia raptownie mnie opuściła, a wyciągnięta dłoń rozgrzała się gwałtownie, moje palce wyprostowały się mimowolnie.
I nawet się nie zdziwiłam, gdy skała wybuchła. Langley błyskawicznie wysunął rękę i pojawiło się przed nami pole ochronne – w samą porę, bo w naszą stronę poleciały ostre odłamki skalne. Usiadłam ciężko na ziemi, czując się kompletnie wyzuta z sił, i nagle zrobiło mi się strasznie zimno, choć siedzieliśmy na słońcu. Dopiero teraz poczułam, że mam zupełnie mokre czoło...
Langley i Chris spojrzeli na mnie z uznaniem.
-Zrobiłaś to! – zawołał zaskoczony Chris.
-No... jesteś lepsza niż sądziłem – nawet Langley zdobył się na słowo uznania. Mnie jednak to jeszcze nie ruszało – moje biedne komórki nerwowe musiały przez chwilę odpocząć. Miałam wrażenie, że nie jestem w stanie nawet kiwnąć palcem, tak jakbym zużyła wszystko to, co miałam, na zniszczenie kamienia, a teraz byłam po prostu pusta w środku. Nie miałam pojęcia, że rozwalenie głupiej skały może być aż tak męczące... – Ale to jeszcze nie wszystko. Zrób to samo z tą drugą skałą – wskazał na leżącą nieco bliżej i nieco mniejszą niż poprzednia.
-Zwariowałeś? – zapytałam z niechęcią. – Daj mi trochę odpocząć, tylko chwilę...
-Nie – głos Kala był bezwzględny. – Im też powiesz, żeby odpoczęli chwilę, bo się zmęczyłaś? No, dalej!
W milczeniu zmusiłam moje ciało do kolosalnego wysiłku, wstałam miejsca i ponownie wyciągnęłam rękę, usiłując skoncentrować się ponownie na kamieniu, ale momentalnie głowa zaczęła mi pękać. Musiałam to zrobić, udało mi się przecież z większą skałą niż ta...! Coś znowu pojawiło się w głębi mnie, ale tym razem było mniejsze i słabsze, pojawiło się, zgasło, znów się pojawiło... Zmarszczyłam nieświadomie brwi, usiłując zmusić umysł do ponownego skupienia się i wykonania zadania, ale moje komórki chyba były nieco przeciążone. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i zachwiałam się, jakbym miała zemdleć.
-Zan, daj jej kawy, jest w bagażniku – usłyszałam głos Langleya jak przez grubą warstwę waty. Po chwili Chris podetknął mi kubek z kawą. Stopniowo wata gdzieś znikła, podobnie jak ciemność przed oczami. Teraz było mi już tylko lodowato.
-Emocje to słabość – odezwał się Langley kładąc mi na ramionach koc. – Chyba, że wykorzystacie je do swoich celów. Musicie albo wyrzucić je kompletnie z siebie i odciąć się od nich... albo skierować je na to, co macie zrobić. Już wiesz, jak to działa, teraz tylko nauczysz się, jak to bardziej wykorzystywać. Nie spodziewałem się, że tak ci to szybko pójdzie – dodał jakby do siebie.
-To wcale nie było przyjemne – mruknęłam z trudem. Chciałam tylko, żeby przestało mi być zimno.
-Nie jest – zgodził się Kal. – Ale nic nie jest przyjemne.
Zostawili mnie w spokoju – aż się zdziwiłam, że Langley nie zmusił mnie do wstania i dalszego niszczenia środowiska. Wydaje mi się czasami, że Langley chyba na swój sposób mnie lubił – a przynajmniej mnie nie nienawidził. Nie okazywał tego, rzecz jasna, ale był stanowczo mniej ironiczny w stosunku do mnie. No i pozwalał mi na większe wybrzydzanie. Nie wiem, dlaczego nienawidził ojca, dlaczego irytowała go ciotka Isabel, nie wiem, czemu był zawsze zirytowany, ale z całą pewnością to, co do niego należało, robił tak jak powinien, a przynajmniej z zamierzonym skutkiem.
Siedziałam na pełnym słońcu, okryta kocem niemal po czubek uszu i piłam kawę, a Langley wziął się za udowadnianie Chrisowi, że rozwalanie głupich kamieni to zabawa dla przedszkolaków.
-Stań prosto i patrz na kamień, który masz zniszczyć – poinstruował Chrisa Langley. – Przypatrz mu się dobrze. Postaraj się przestać myśleć. Medytowałeś kiedyś?
-Nie bardzo – przyznał Chris. – Mam wyciągnąć rękę?
-Zaraz – mruknął Kal i zamyślił się. – Zamknij oczy. Wyobraź sobie kogoś, kogo żywiołowo nienawidzisz.
-No – potwierdził Chris stojąc z zamkniętymi oczami.
-Nie odzywaj się, bo się rozpraszasz – zgromił go Langley. – Po prostu wyobraź sobie, że to ktoś kogo najchętniej byś poszatkował, udusił i upiekł na wolnym ogniu. Przestań myśleć o czymkolwiek innym, skup się na tej osobie. Wyobraź sobie, że tego kogoś mordujesz...
Słuchałam tego, rozgrzewając się powoli, i mimo woli zastanowiłam się, czy to nie było zbyt daleko posunięte... Na twarzy Chrisa pojawił się zawzięty wyraz i byłam ciekawa, kogo może tak żywiołowo nienawidzić mój brat. Przyglądałam się z zainteresowaniem temu swoistemu budzeniu mocy.
-Mordujesz kogoś, kogo nienawidzisz. Teraz wyobraź sobie, że ta osoba zmienia się w kamień i nic nie możesz jej zrobić – ciągnął Langley. – Jesteś wściekły?
Chris zgrzytnął tylko zębami. Powoli zaczynało mi się robić coraz cieplej. Przez chwilę panowało milczenie, nagle ogarnęła mnie senność.
-Kamień robi do ciebie miny – powiedział nagle Kal, a ja drgnęłam przestraszona. – Wyśmiewa się z ciebie i kpi, że nic mu nie możesz zrobić. Czujesz tą wściekłość? Mógłbyś teraz rozwalić cały świat a nie jeden głupi kamień... Wyobraź sobie, że kamień wybucha. No, dalej, po prostu go zniszcz, na co jeszcze czekasz?! Po prostu go zniszcz, niech dłużej z ciebie nie kpi, zniszcz go, zniszcz! – głos Langleya zmienił się w jakiś przedziwny syk, jęk, nie wiem, ale po plecach przeleciał mi dreszcz. Zwłaszcza, że przez cały czas widziałam, jak na twarzy Chrisa pojawia się coraz większe skupienie i zaciekłość. Aż mnie zatchnęło z wrażenia, zwłaszcza, gdy niespodziewanie jeden z kamieni obok nas – wielkości mniej więcej piłki nożnej – wybuchł nagle sypiąc odłamkami. Zaskoczona zasłoniłam się kocem odruchowo, ale czym prędzej odsłoniłam się i spojrzałam z zafascynowaniem na Chrisa. Niewiarygodne...
Chris otworzył oczy i rozejrzał się zdziwiony.
-Co... co się stało? Coś przegapiłem...? – zapytał rozglądając się z oszołomieniem. Langley poklepał go po plecach.
-Nie przypuszczałem, że wam to powiem, ale jesteście lepsi, niż można by przypuszczać – powiedział niemal serdecznie. Chris popatrzył zaskoczony na niego, nie bardzo rozumiejąc, co miał na myśli.
-To – odezwałam się wskazując ręką na szczątki kamienia. – To ty.
-Ja? – zapytał z zaskoczeniem i niedowierzaniem, szarzejąc nagle na twarzy. – Żartujesz...?
Pokręciłam głową, nie mogąc oderwać jednocześnie od niego zafascynowanego wzroku. Wiedziałam, że Langley teoretycznie może mieć i raczej ma rację, wiedziałam, że takie rzeczy teoretycznie są dla nas chlebem powszednim – ale to była tylko wiedza teoretyczna, podczas gdy tutaj mieliśmy praktykę, najprawdziwszy pod słońcem dowód, że potrafimy coś zrobić. Co innego wierzyć, a co innego widzieć na własne oczy i w dodatku robić to...!
Chris usiadł nieuważnie obok mnie na skale, całkowicie szary.
-Jak ty to zrobiłeś...? – spytałam podając mu kubek z moją kawą. – Bez ręki i w ogóle...?
-Nie wiem – odparł Chris patrząc dookoła nieco błędnym wzrokiem. – Ja tylko... wyobrażałem sobie to, co on mówił... ja nic nie zrobiłem...
-Jak to możliwe... jak on to zrobił? – zapytałam Langleya.
-Normalnie – Kal wzruszył ramionami. Był jednak zadowolony, i dlatego też wyjaśnił mi, co się stało. – Ty używasz ręki do ukierunkowania energii, a on to samo sobie wyobraża.
-Wyobraża...? – powtórzyłam.
-Ma to po matce – odparł pogodnie Langley i zabrał Chrisowi kubek z kawą. – Tess potrafiła naginać umysły, a czegoś takiego nie da się zrobić ręką. Mógłbym rzecz jasna wyjaśnić ci fachowo, ale wtedy już w ogóle nic nie zrozumiesz – dodał uprzejmie.
-Więc wystarczy sobie tylko... wyobrazić? – zapytałam z zamyśleniem.
-Zależy co kto potrafi – Langley dolał kawy z termosu. – Ty już lepiej pozostań przy swojej technice, sama widzisz, że to ogromna siła. Nie potrafiłabyś zrobić tego samego z zamkniętymi oczami. A Zanowi po prostu łatwiej jest wyobrazić to sobie, bo nie jest to dla niego takie obce. Machanie ręką na nic by mu nie przyszło. Zan nie zrobi czegoś takiego jak ty, nie rozwali takiej skały i nie da rady na przykład nastawić komuś ręki bez wściekłych ryków pacjenta, a ty nie będziesz potrafiła sprawić, żeby ktoś zobaczył coś, czego nie ma. Musicie sobie w końcu uświadomić, że każde z was jest zupełnie inne i ma inne zdolności. W każdym razie, żebyście nie spoczęli na laurach – teraz czeka was jeszcze więcej pracy niż mogliście sobie wyobrazić. Będziecie ćwiczyć, i ćwiczyć, i jeszcze raz ćwiczyć, aż to, co zrobiliście dzisiaj, będzie tylko wstępem – zakończył Langley powracając do swojego normalnego sposobu bycia.
Chris spojrzał na mnie, otrząsnąwszy się z zaskoczenia podczas wyjaśnień Kala.
-Nie za ciepło ci pod tym kocem? – zapytał wciąż z nienaturalnym nieco kolorem na twarzy. Zastanowiłam się przelotnie.
-Nie – odparłam stanowczo. Wciąż było mi zimno, pomimo siedzenie na pełnym słońcu i pod kocem. Nie zamierzałam zdejmować z siebie okrycia. Chris spojrzał z zaniepokojeniem na Langleya, ale ten tylko wzruszył ramionami, już przyszedł do siebie po miłej niespodziance, jaką mu sprawiliśmy. (Widać byliśmy pojętnymi uczniami).
-To normalne – powiedział lekceważąco. – Pozbyła się energii i od razu jej zimno. Całkowicie ludzkie – dodał z lekką pogardą.
Być może, było mi akurat wszystko jedno.
Wysunęłam spod koca prawą rękę i popatrzyłam na nią z zastanowieniem. Nie przypuszczałam, że potrafiłam zdobyć się na coś takiego, a Langley zapewniał, że to dopiero wstęp. Więc co będzie dalej...?
Langley był z nas chyba bardziej zadowolony, niż chciał to okazać. Zmusił nas jeszcze do kilku ćwiczeń, z różnym zresztą skutkiem, i w końcu uznał, że obijamy się i że szkoda jego czasu, poczym odwiózł nas do Roswell. Wysadził nas kilka przecznic od Crashdown, twierdząc, że lepiej, żebyśmy na razie nie pokazywali się w jego towarzystwie. Wiedzieliśmy, że chodziło mu o to, by się przedwcześnie nie zdradzić, ale nie zrobiło to na nas większego wrażenia – wciąż byliśmy raczej zajęci naszymi dzisiejszymi osiągnięciami.
Ruszyliśmy w stronę kafeterii wlokąc się noga za nogą – dopiero teraz uświadomiliśmy sobie, że ten cały dzień był niewiarygodnie męczący. Przed nami pojawił się mój znajomy z Crashdown, ten od napiwku i znajomości z ojcem.
-Dzień dobry – powiedział do mnie, obrzucając nas jednocześnie uważnym spojrzeniem i zatrzymał się, jakby chciał porozmawiać.
-Dzień dobry – odparłam machinalnie, nie mając najmniejszej ochoty na żadne pogawędki. Minęliśmy go niespiesznie.
-Kto to był? – zapytał Chris z miernym zainteresowaniem.
-Klient z Crashdown – odparłam. Zastanawiające, czy naprawdę nikt go nie pamięta? Ciotka Maria stanowczo twierdziła, że nigdy faceta nie spotkała, choć miała niezłą pamięć do twarzy, Kyle również go nie kojarzył, a teraz jeszcze do pytanie Chrisa, który przecież ciągle plątał się po mieście i który znał już chyba wszystkich mieszkańców. Być może coś powinno mnie zaalarmować, jakiś wewnętrzny głos powinien mnie ostrzec, ale wszystkie wewnętrzne głosy były co najwyżej szeptami i nie zdołały się przedrzeć przez moje zmęczenie. A szkoda, bo gdyby któreś z nas obejrzało się wtedy, zobaczyło by, że facet stał w miejscu, patrząc za nami, a po jego twarzy błąkał się dziwny, niebezpieczny półuśmiech...
-Jestem głodny – odkrył Chris. – Czy ty też masz wrażenie, że zanim dojdziemy do Crashdown to umrzesz z głodu?
-Nie – pokręciłam głową.- Jedyne o czym marzę to pójść w końcu spać i nie obudzić się aż do południa.
-Czy ten cały Langley nie mógłby nas podrzucić na zaplecze Crashdown? – zirytował się Chris. – Jak mu teraz oboje padniemy na ulicy, to będzie sobie mógł papugi ćwiczyć a nie nas!
Przytaknęłam mu nie bardzo świadomie, oczy same mi się zamykały.
I nawet nie ruszył mnie widok matki siedzącej w jednym z boksów z Andrew Foxem.